........ a uwierzcie, ze mozna. Tutejsi architekci z pewnoscia korzystali z osiagniec slynnej, renomowanej radzieckiej szkoly budowania czegolkolwiek i jakkolwiek. Ale od poczatku. Zajezdzamy na miejsce o 6 rano. Jest ciemno i pada deszcz. Nie ma sie co dziwic, ze brak naganiaczy hotelowych. Po chwili jednak pojawia sie jeden bidok, ktory proponuje nam pokoj w nieczynnym jeszcze hotelu. Na szczescie tuz obok znajdujemy pokoje w rozsadnej cenie (10 zieleniakow za dwojaka). Nie obchodzi sie bez odsypiania podrozy sleeping busem, 240 minut drzemki zalatwia sprawe i ruszamy na zewnatrz. Miasto jest po prostu beznadziejnie brzydkie, ulice szerokie, bez wyrazu. Nie ma na czym oka zawiesic. Najladniejsze z tego jest... morze. No i nie na darmo ono tutaj jest.
Zaraz przy nadmorskiej promenadzie trafiamy na sniadanie. Na chodniku w kilku miednicach czekaja na nas morskie potwory: krewetachy jak kielbachy, lobstery jak rowery i kalmary - monstra. Zamawiamy na grill wszystko jak leci, czym wzbudzamy powszechne poruszenie spacerujacej gawiedzi. Za 4 kg tych pychot placimy 520 tys dongow, czyli 38 $. Az chce sie zyc!!! Spozycie odbywa sie na stoliku prowizorycznie przygotowanym z kubelka po smieciach i blaszanej tacki. I trzeba w tym miejscu podkreslic, ze to najbardziej wykwintne sniadanie w naszym zyciu. Tak jednoglosnie stwierdzamy. Reszta dnia zdominowana jest "obchodami" Miedzynarodowego Dnia Kobiet. Sylwia od Mirka dostaje roze, a od Michala i Macka tradycyjny bukiet roznokolorowych gozdzikow. I tak oto odradza sie stara swiecka tradycja...
Wieczorem nastepuje Pojedynek Potworow Morza II. Tym razem akcja rozgrywa sie na przystanku autobusowym. Znajdujemy tu jeszcze wiecej jeszcze wiekszych i jeszcze dziwniejszych morskich rozmaitosci. Ze zdwojona sila atakujemy to cale towarzystwo. Wsuwamy m.in. nieznane morskie stworzenia przypominajace ogromne robale, slimaki, ktorych piekne muszle szumia na straganach w Sopocie. Znow uczta, ktorej krol by sie nie powstydzil. Turysci z zaciekawieniem cykaja nam foty. Po obzarstwie trzeba troche sie poruszac, wiec czas na krotki spacerek, ktory konczy sie piwkiem na plazy. Tam zagaduje nas usmiechniety koles, ktory przedstawia sie jako nauczyciel jezyka wietnamskiego. Gadka szmatka i facio "naciaga" nas na lokalne draught beer. W chodnikowej knajpie piwo serwowane jest z duzych plastikowych butli. Dowiadujemy sie od nauczyciela sporo ciekawostek o zyciu w Wietnamie. W najwieksze oslupienie wprawia go fakt, ze wuj HoChi Minh nie jest dla nas nikim waznym. Mijaja 2 godziny i nauczycielowi mocno placze sie jezyk. Zbyt szybko wprawil sie w bajkowy nastroj. Ostatecznie uciekamy z knajpy, gdy zaczyna sie rzez kur na zapleczu kuchennym. Na naszych oczach odbywa sie krwawa masakra kuchennym nozem. Nie mozemy na to patrzec wiec wioooo stamtad. "Ukojenie" znajdujemy w najbardziej ekskluzywnym klubie w miescie o tajemniczej nazwie "007". Zamawiamy po drinku i mamy okazje przyjrzec sie zgnilemu komunizmowi w postaci zlotej mlodziezy chlejacej na umor Johny Walkera (w promocji 1 500 000 dongow = 100 $). Dla porownania miesieczna pensja "naszego" nauczyciela wynosi 70$. Taka to rownosc w komunizmie. Stad tez wnet uciekamy, bo zmeczenie daje o sobie znac, a dodatkowo rano o 7 ruszamy do Mui Ne (5 godzin drogi). Tam juz jest naprawde upalnie...