Rano tradycyjnie pobudka wczesnie rano (ok 7 am). Dzis po raz pierwszy sie rozdzielamy. Sylwia z Mirkiem ruszaja autobusem (tzw. Open Bus) o 8.00, a po Macka z Michalem podjezdzaja o 8.30 umowieni motor bikerzy. Autobus w Hoi An ma byc ok.13.00, a chlopaki maja dotrzec w godz. 14-15. Umowilismy sie w jednym z hoteli na miejscu, tyle, ze nie wiemy gdzie to w ogole jest. Niemniej jakos trzeba sie spiknac. Nie ma co sie rozpisywac na temat podrozy w wersji autobusowej, natomiast droga Mandarynow (bo tak sie nazywa ten fragment szlaku) w wersji skuterowej dostarcza niezapomnianych wrazen. Najpierw zapakunek, czyli plecaki wedruja przed driverow, dzieki czemu pasazerowie maja "ruki swabodne". I pajechali.... Pierwsza polowa rajdu malo interesujaca, ale calkiem emocjonujaca, bo pruc 50- tka po wietnamskiej drodze nr 1, pelnej przeladowanych ciezarowek, rowerow, motocykli, i Bog wie jeszcze jakich pojazdow to nie lada wyzwanie. Wyprzedzanie na trzeciego poboczem lewego pasa, to tu norma. W polowie drogi wjazd w... dzungle. Kilka minut jazdy i ukazuje sie malowniczy strumien z kilkoma wodospadami i slonmi wykutymi z wielkich glazow. Obowiazkowa atrakcja tej przeprawy jest wjazd na najwyzsza gore centralnego Wietnamu, gdzie scieraja sie dwa monsuny pogodowe, co oznacza, ze z jednej strony szczytu deszcz i chmury, a z drugiej sloneczko i ciepelko. Na szczycie gory znajduje sie punkt kontrolny niegdysiejszej linii demarkacyjnej US Army. Bunkry w chmurach robia naprawde duze wrazenie. Podejmujac amerykanski trop w Wietnamie motorbikerzy proponuja zjechac na tzw. chinska plaze, na ktorej odbylo sie ladowanie pierwszych oddzialow Marines. Ale teraz najlepsze. Odwiedziny Monkey Mountain w Gorach Marmurowych. Mozna by to dlugo opisywac, ale wystarczy okreslic to jednym zdaniem: "Wszystkie 3 czesci Indiany Jones". Gora kryje niezliczone jaskinie, uskoki skalne, mgielki, liany, pnacza, a posrod tego wszystkiego swiatynie i pagody spowite w kadzilowych dymach. Po obowiazkowej zdjeciowce juz prosta droga do Hoi An. Tam mamy troche perypetii z odnalezieniem sie, ale w koncu dajemy rade. Pogoda troche kiepawa, deszcz siapi, wiec nie ma co cudaczyc - zasiadamy w knajpce na jedzonko. Wlascicielka jest urocza staruszka, ktora z w jezyku angielskim zna glownie yankeskie YEAAAAAAAH!!!! Kupa smiechu z tym wszystkim. A jedzenie? po prostu boskie!!! Konczymy i ruszamy w miasto. Hoi An okazuje sie byc miastem krawcow i szewcow, ktorzy sa w stanie w ciagu kilku godzin uszyc wszystko w dowolnym rozmiarze i modelu. My jednak nie decydujemy sie na zadna z tych uslug. Kupujemy za to wycieczke (5$ za osobe) na nastepny dzien do My Son (czyt. Mi San), czyli takiego wietnamskiego Angkoru. Koniec dnia, wiec czas do lozka....